Strona główna » Nasze wydawnictwa » marzec, nr 3 (149) / 2005 » Z historii miasta
Bądź na bieżąco z informacjami z Jarosławia, zostaw nam swój e-mail:

Nasze wydawnictwa

marzec, nr 3 (149) / 2005

Jarosław w okresie II wojny światowej (4)

W drugiej połowie grudnia 1939 r. pojawiły się w Jarosławiu pierwsze transporty wysiedleńców z Poznania i okolicy. Również im jarosławianie nie odmawiali pomocy w dożywianiu i wyszukiwaniu mieszkań. Niemcy zlecili przyjęcie przybyłych działającemu jeszcze wtedy Polskiemu Czerwonemu Krzyżowi. Siłą wyrzuceni z domów wysiedleńcy, nie posiadający podstawowych środków do życia ulokowani zostali w domach prywatnych oraz w szkołach i budynkach publicznych (między innymi w kinie "Gwiazda" i w "Sokole"). Później udało ich się rozprowadzić po opuszczonych mieszkaniach w mieście i okolicy. Dramatyczne okoliczności przyjazdu poznaniaków w dniu 20 grudnia odnotowała Siostra kronikarka: "Pozwolono im zabrać tylko 20 zł na osobę, a rzeczy tyle co w walizce. (...) Przyjazd ich na stację w Jarosławiu wyciskał łzy z oczu patrzących. Jedni w bogatych futrach, inni w łachmanach. Dzieci, niemowlęta karmiono wodą ze smoczka, bo mleka nie było w drodze. Podobno zmarło kilkanaście tych maleństw, a kilkoro urodziło się w pociągu i tu w szpitalu miejskim. Wagony tylko częściowo były ogrzewane".

Nasilające się aresztowania miejscowej ludności spowodowały, że więzienie w Sądzie było już przepełnione. Część więźniów umieszczono więc w budynku gestapo (ob. Państwowa Szkoła Muzyczna przy ul. Słowackiego). Pożywienie dla nich gotowały Siostry Służebniczki z ówczesnego Domu Sierot im. A. Dietziusa (ob. Zakład Wychowawczy Nr 1 przy ul. Grunwaldzkiej). Stamtąd eskortowani przez straż więźniowie przenosili kotły wraz z zawartością do więzienia. Racje żywnościowe były bardzo skąpe, toteż zdarzało się, że dla poprawienia jakości jadła, prywatne osoby dolewały przez siebie ugotowane potrawy do wspólnych kotłów przygotowywanych w Domu Sierot. Za zgodą władz więziennych Polski Komitet Opiekuńczy zorganizował dożywianie suchym prowiantem. Pomimo tego nieraz trzeba było przezwyciężać terror i szykany lub wybierać momenty chwilowej nieobecności w więzieniu pracownika gestapo, a zwłaszcza F. Schmidta. Jak wspomina Stanisław Jerzy Puchalski ps. "Dynamo" pomocą więźniom z narażeniem życia służyli strażnicy więzienni, wśród których wyróżniał się woźny sądowy Kociuba. Informowali oni rodziny o aresztowanych, a także pośredniczyli w przekazywaniu więźniom wiadomości, żywności, listów i paczek. Ponadto: "W okresie masowych aresztowań chłopów i rolników za nie wywiązywanie się od nałożonej kontrybucji, przetrzymywanych w piwnicach Sądu stłoczonych po kilkadziesiąt osób w małych pomieszczeniach, gdzie groziło im uduszenie z powodu braku powietrza z narażeniem własnego życia wypuszczali więźniów na korytarze sądowe. Słysząc dobijanie się Gestapo do bramy, natychmiast polecali powrót do cel i zajmowanych poprzednio pomieszczeń i dopiero otwierali bramę".

Rok 1940 odkrył całą wojenną grozę okupacji miasta. Już w styczniu rozeszła się wiadomość, że po domach i kościołach będą przeprowadzane rewizje, a wszelkie złote i srebrne przedmioty oraz dzieła sztuki będą rekwirowane. Nakaz dostarczania mleka przez producentów tylko do jednej mleczarni spowodował znaczne jego podrożenie. Wszystkie urządzenia służące do przetwarzania mleka zostały skonfiskowane. W wyznaczonej przez Niemców ukraińskiej mleczarni "Sojuz" można było kupić jedynie mleko chude. Wszelki żywy inwentarz został zarejestrowany. Coraz intensywniej "objadający okolicę" Niemcy doprowadzili wkrótce do zupełnego braku mięsa. Brakowało również chleba, gdyż miejscowe piekarnie zmuszone były dostarczać codziennie około 10 tys. bochenków dla potrzeb niemieckiego wojska. Rozgłoszona przez okupanta pogłoska o rzekomym rychłym unieważnieniu banknotów 100 zł. spowodowała, że ich posiadacze w popłochu - często za bezcen - wyzbywali się tych banknotów. Skorzystali na tym Niemcy oraz przebiegli "wszystko wiedzący" Żydzi. Wśród osób podejrzanych coraz częstsze były rewizje ukierunkowane głównie na rabunek zapasów żywnościowych. Zabierano też odbiorniki radiowe, nawet tym, którzy posiadali zezwolenia na ich posiadanie. Jak wspomina Siostra kronikarka "Były wypadki, że w niektórych chatach zabrano wszystko do ostatniej kury. Biednemu chłopu, który nic nie miał zabrali brzytwę". W lutym Niemcy obrabowali klasztor OO. Dominikanów. Jeden z braci klasztornych, który przyniósł na przechowanie do Klasztoru Sióstr Niepokalanek część uratowanych ornatów i alb, opowiedział żałosne szczegóły o tym wydarzeniu. "Tyle się uratowało ile służba zdołała schować po ludziach np. trochę naczyń liturgicznych, ale 50 komży Niemcy wzięli na ścierki. Monety srebrne i złote przeznaczone na tło do cudownego obrazu zabrali, a z kościoła uczynili skład".

W kwietniu ogłoszono werbunek młodych kobiet w wieku od 15 do 25 lat do pracy w Niemczech. Ostrzeżono przy tym, że kto się nie zgłosi, będzie poszukiwany przez policję. Przy wyjeździe trzeba było zaś podpisać oświadczenie, że wyjazd jest dobrowolny. Swą przewrotnością i fałszem jeszcze niejednokrotnie okupanci okpili miejscową ludność. Również takie zdarzenia odnotowane są w niepokalańskiej kronice. "Niemcy rozgłosili urzędowo, że będzie można otrzymać cukier za jajka. Kilogram za kilogram. Ponieważ brak cukru dotkliwie się odczuwa, wielu ludzi dało się skusić tą proponowaną zamianą. Kto nie miał drobiu skupował jaja tak, że cena jaj podskoczyła z 14 na 35 groszy za sztukę. Zamiast obiecanego cukru dostawcy otrzymali kwitek potwierdzający dostawę i zapowiedź, że skoro mają jaja na cukier to zobowiązani są dostarczyć jeszcze znaczną ilość jako kontyngent". Nie oszczędzali przy tym nawet swoich sprzymierzeńców. "W magistracie były złożone spisy volksdeutschów zamieszkałych w Jarosławiu, a mających pierwszeństwo we wszelkich ułatwieniach, przydziałach, itp. Gdy jednak władze niemieckie zażądały od swoich Ťprzyjaciółť wypełnienia obowiązku służby wojskowej spisy zniknęły bezpowrotnie".

Prawdziwie czarnym dniem dla jarosławskiego społeczeństwa okazał się być 6 maja 1940 r., kiedy to lotem błyskawicy rozeszła się wiadomość: "Schmidt aresztuje w Budowlance". Istotnie, niespodziewanie w czasie pierwszej lekcji szkolnej pod budynek jarosławskiej szkoły budowlanej przy ul. Poniatowskiego zajechały dwa samochody ciężarowe, po czym wyskakujący z nich gestapowcy i żandarmi wtargnęli do gmachu szkoły. Wielu uczniów widząc niebezpieczeństwo , dla uniknięcia aresztowania wyskoczyło z okien na zakrzewione podwórze. Inni opuszczali się w dół po rurach spustowych i kryli w pobliskich ogrodach oraz domach. Obawiając się aresztowania do domów powrócili dopiero po kilku dniach. Pozostałych uczniów zgromadzono w jednej sali na parterze, skąd pod eskortą załadowani zostali na samochody i wywiezieni do Sądu Grodzkiego przy ówczesnej ul. Dietziusa (ob. ul. Jana Pawła II). Zaczęły się brutalne przesłuchania i rewizje, w wyniku których trzech uczniów: Stanisław Ryniak, Mieczysław Ciepły i Wojciech Bielecki zostali aresztowani. Pozostałych wypuszczono na wolność. Na tym jednak się nie skończyło, gdyż jeszcze w tym dniu i w dniach następnych dokonano dalszych aresztowań, przeważnie wśród uczniów szkół średnich. Aresztowania nie były przypadkowe, lecz odbywały się na podstawie wcześniej przygotowanych list. Kierował nimi F. Schmidt, który jako mieszkaniec Jarosławia znał wielu jarosławian i dobrze się orientował w nastrojach społecznych. Więzienie zapełniło się młodymi ludźmi, którym nie wolno było kontaktować się z rodzinami. Jedynie przez strażników więziennych można było w tajemnicy dostarczyć aresztowanym ciepłą odzież, żywność i wiadomości. 8 maja ulicę obstawiono żandarmerią, przed bramę budynku więziennego podstawiono auta ciężarowe, do których w scenerii bicia kolbami i krzyku, wtłoczono aresztowanych. Młodzież wywieziono do Tarnowa, gdzie była przetrzymywana w ciężkich warunkach w zatłoczonych celach więziennych bez możliwości wychodzenia na zewnątrz. Dopiero 13 czerwca zaprowadzono ich do łaźni. Po kąpieli całą noc spędzili pod strażą w pobliskim ogrodzie, po czym wywiezieni zostali zbiorowym transportem do obozu w Oświęcimiu. Pierwszy historyczny transport do tego obozu składał się z 728 więźniów zabranych z miast południowej Polski. Wśród nich było 24 jarosławian, którzy otrzymali pierwsze numery więźniów obozowych. Nr 31 otrzymał uczeń jarosławskiej budowlanki Stanisław Ryniak. Numery od 1 do 30 przeznaczone były dla funkcjonariuszy obozowych tzw. "kapo", rekrutowanych głównie spośród niemieckich przestępców kryminalnych i politycznych. Liczbę tę potwierdza dokument z 17 czerwca 1940 r. Jest to pismo, które wówczas niemieckie władze miasta Jarosławia otrzymały od komendanta oświęcimskiego obozu, prawdopodobnie celem skreślenia osadzonych tam z ewidencji meldunkowej. Komenda obozu podawała personalia więźniów z ich numerami obozowymi. Nie był to niestety ostatni transport oświęcimski, w którym znaleźli się jarosławianie. W drugim i trzecim transporcie było ich po sześciu, w czwartym trzynastu, zaś w piątym trzech. Ogółem w czasie wojny los ten dotknął około siedemdziesięciu. W trzeciej grupie znaleźli się aresztowani w dniu 20.09.1940 r. pracownicy jarosławskiego magistratu. Zostali oni zadenuncjowani przez woźnych magistrackich, za nielegalne słuchanie radia. Wielu spośród jarosławskich oświęcimiaków zginęło męczeńską śmiercią, a relacje tych którzy przetrwali, pozwalają prześledzić ogrom przeżytych przez nich cierpień. W sposób bardzo obrazowy, a zarazem wstrząsający obozowe losy jarosławskich kolegów, opisał Wiesław Kielar w bardzo znanej książce "Anus mundi". Niezbyt jasna i dwuznaczna rola w majowych aresztowaniach przypisywana jest niejakiemu "Dr. Rogackiemu", którego rodzina mieszkała w Łodzi. Był on studentem medycyny w Leningradzie w 1914 r. a nieco później białogwardzistą. W roku 1920 pojawił się w Polsce pracując jako lekarz w komisji poborowej. Aresztowany za branie łapówek otrzymał wyrok. Po wyjściu z więzienia został zwerbowany przez Abhwerę. W 1939 r. wrócił do Polski, przebywał w lasach janowskich, po czym jako jeniec wojenny przybył do Jarosławia, gdzie został lekarzem obozu przejściowego. Chociaż obóz był pod strażą niemiecką, cieszący się dużym zaufaniem wojskowych władz niemieckich Jan Rogacki, traktowany był jako komendant tego obozu. Po likwidacji obozu w listopadzie 1939 r. Jan Rogacki pojawił się w miejscowym szpitalu chwaląc się, że załatwił sobie zwolnienie z niewoli i skierowanie do pracy. Zamieszkał przy ul. Kraszewskiego 13, po czym założył i prowadził niemal jawnie "tajną organizację niepodległościową". Wśród aresztowanych znalazła się znaczna część członków tej właśnie organizacji, jak również tych, którzy ostrzegali przed prowokacyjną robotą Rogackiego. Nieco później aresztowany został sam Rogacki, który otrzymał od przebywającej w Łodzi rodziny list z prośbą o ratunek przed zamknięciem w gettcie. Licząc na swoje zasługi Rogacki poszedł na gestapo, gdzie mimo to został aresztowany i wysłany do Oświęcimia. Jako lekarz spełniał tam dalej swoją niecną rolę. Wreszcie zdekonspirowany przez więźniów został przez nich "wykończony" zastrzykiem fenolu. (cdn.)

Zbigniew Zięba
Numery archiwalne
Marzec 2024
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31